sobota, 27 października 2018

Pierwsza wycieczka

   
   Prosto z Kings Cross pojechałam do miejsca, gdzie spędzić miałam tylko pierwszą dobę - jeszcze zanim przeniosę się do mojej ,,host family". Wiedząc, że mój pobyt w UK potrwa tylko 2 tygodnie, natychmiast po śniadaniu wybrałam się na pieszo-autobusową wyprawę po mieście. Chciałam jak najszybciej zobaczyć kilka ,,sucharów", czyli - jak mówią londyńczycy - miejsc popularnych i obleganych przez turystów. Dla mnie wszystkie oczywiście były zupełnie nowe i świeżutkie jak ciepłe bułeczki.   Wycieczkę rozpoczęłam od  Shoreditch - dzielnicy, która troszkę przypominała mi warszawską Pragę. Jeszcze kilka lat temu cieszyła się niezbyt dobrą opinię, a teraz staje się przestrzenią artystów. W Shoreditch mieszka teraz wielu pracowników niezbyt odległego City of London. Mogą do pracy chodzić spacerkiem... Atmosfera panuje tu urocza. 'Wszędzie kolorowo. Na ścianach mnóstwo graffiti. Wśród murali - dzieło Banksy'ego. To obok tego muralu przystanęła grupa właścicieli psów. Wynajęli fotografkę, która portretowała ich podopiecznych na tle pracy mistrza streetartu. Skorzystałam z okazji. Myślę, że ujęcie ciemnobrązowego psa siedzącego w miejscu ,,policyjnego" pudla to moje najlepsze zdjęcie z Londynu....
 
   W centrum moją uwagę przykuły oczywiście czerwone, piętrowe autobusy i czarne taksówki - tak charakterystyczne dla londyńskiego pejzażu.
   City ogl
ądałam z wysokości drugiego poziomu Routemastera.  Wieżowce ze szkła i stali w niezwykle zaskakujących kształtach. Ot choćby budynek pieszczotliwie zwany przez londyńczyków korniszonem lub ogórkiem. Mnie kojarzył się bardziej z Jajem Faberge - eleganckim i wartościowym. Potem spacer nad Tamizą. Tego dnia zobaczyłam jeszcze Katedrę św. Pawła, Big Bena (niestety, w remoncie), London Eye, budynek parlamentu, Westminster Abbey i teatr Globe. Na chwilę wstąpiłam do Tate Modern, ale ponieważ powoli się zmierzchało, skończyłam na odwiedzeniu muzealnego sklepu.   
  Zaspokoiwszy potrzeby ducha, zacz
ęłam rozglądać za miejscem, gdzie można wzmocnić ciało. W przytulnej restauracyjce nad Tamizą zamówiłam rybę z frytkami, a na dobre zakończenie dnia wpadłam do typowego angielskiego pubu. Nie mogłam trafić lepiej. To był weekend poprzedzający Halloween. Niezależni artyści robili performance związany w nadchodzącym świętym: wszędzie pajęcze sieci, dynie i migoczące światełka...   
    Dzień dobiegał końca. Bogatsza o nowe do
świadczenia i uboższa o 150 zł (cena jednej porcji "chips and fish" i dwóch napoi) zasnęłam, kiedy tylko przyłożyłam głowę do poduszki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz