piątek, 16 listopada 2018

Londyn - kulturalnie :)



Już tydzień minął od mojego powrotu z Londynu. A ja ciągle jestem pod wrażeniem tego, co przeżyłam podczas mojego dwutygodniowego pobytu w stolicy Anglii.
Całkiem przyjemnie wspominam musical ,,Chicago" w teatrze Phoenix. Tym przyjemniej, że oglądałam go w towarzystwie koleżanek i kolegów z mojej szkoły językowej podczas naszego ostatniego wspólnego wieczoru. 


Jednak jeszcze cieplej myślę o moich wyprawach do Wallace Collection, National Galery i Tate Britain. Bardzo się cieszę, że dzięki udziałowi w projekcie Erasmus + miałam możliwość zobaczenia obrazów, które dotąd znałam jedynie z reprodukcji.



Jeżeli ktoś dopiero ma zamiar w mieście nad Tamizą odwiedzić galerie sztuki, może najpierw zajrzeć na ich strony internetowe. Tylko po to, żeby przekonać się, że w każdej z nich można spędzić wiele, wiele godzin:

https://www.wallacecollection.org/

 https://www.nationalgallery.org.uk/

https://www.tate.org.uk/visit/tate-britain

I tu warto przypomnieć naprawdę wspaniałą informację - wejście do wszystkich wspomnianych przeze mnie instytucji jest nieodpłatne!!! 

wtorek, 6 listopada 2018

A co to?



A dlaczego wieczorem 5 listopada niebo nad Londynem jest kolorowe?

To z powodu fajerwerków...
 

A dlaczego tego dnia wszyscy puszczają lub oglądają sztuczne ognie?

Bo to ,,Bonfire Night"....
 

A co to?

https://pl.wikipedia.org/wiki/Dzie%C5%84_Guya_Fawkesa

(Nie)stare)) pierniki w Londynie



Po pierwszym tygodniu pobytu w szkole w obu moich grupach - porannej i popołudniowej - zrobiłam krótką prezentację dotyczącą Polski, Podlasia, Białegostoku, naszej szkoły i projektu Erasmus Plus.
Rozpoczęłam od małego quizu. Okazało się, że wszyscy wiedzieli, kim był Mikołaj Kopernik, ale nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się urodził. Mam nadzieję, że po mojej prezentacji wszyscy będą pamiętali, że miejscem przyjścia na świat słynnego astronoma był Toruń. Dlaczego? Prawdopodobne bowiem, że skojarzą ten fakt ze smakiem pierników produkowanych przez pewną polską firmę. Te mięciutkie, rozpływające się w ustach ciasteczka z dodatkiem imbiru w pysznej czekoladzie zrobiły prawdziwą furorę. Moi nauczyciele i  koledzy po małej degustacji byli już niezwykle przyjaźnie nastawieni do kraju, w którym produkuje się tak pyszne ciastka. Wykorzystałam sprzyjający moment i powiedziałam kilka słów o naszych barwach narodowych, historii godła (m.in. o odzyskaniu przez orła korony), pokazałam najważniejsze polskie miasta. Opowiedziałam o naszych sąsiadach i pokazałam na mapie, gdzie leży Białystok.
Zachwyt wzbudziła Puszcza Białowieska i żyjące w niej zwierzęta. Moim słuchaczom bardzo się spodobało, się że nasza szkoła nosi imię Simony Kossak, która żyła w symbiozie z naturą w swojej  puszczańskiej leśniczówce w przyjaźni ze zwierzętami. Zdjęcia Simony z ptakami, sarnami, łosiami, rysiem i innymi mieszkańcami puszczy wzbudziły zachwyt. Największym zainteresowaniem cieszyło się zdjęcie Lecha Wilczka siedzącego przy stole z... dzikiem.
Oczywiście dużo miejsca podczas swojej prezentacji poświęciłam naszej szkolnej bibliotece i i realizowanych w niej projektach. Bardzo prawdopodobne, że wkrótce dołączą do nas biblioteki z kilku krajów - nie tylko europejskich! Młodzi ludzie z Afryki i Azji z podziwem i pewną dozą zazdrości słuchali o możliwościach, które program Erasmus daje studentom i nauczycielom z krajów Unii Europejskiej.

Tego samego dnia trzeci już raz spotkałam się z dyrektorem St Giles International London Central, panem Markiem Rendellem. Tym razem podczas krótkiej pogawędki podziękowałam mu za otwartość na współpracę z uczestnikami projektu Erasmus Plus z Polski. Dowiedziałam się wtedy, że pan Rendell pracował przez 8 lat jako nauczyciel języka angielskiego w naszym kraju. Życzył nam powodzenia w realizacji naszych szkolnych projektów i wyraził nadzieję, że jeszcze nieraz będzie miał okazję gościć nauczycieli z naszej szkoły w St Giles. Przyznałam, że gdyby tylko pojawiła się taka możliwość w ramach kolejnego projektu, byłabym pierwszą osobą , która chciałaby z niej skorzystać.
Kto wie?

niedziela, 4 listopada 2018

Piątek i sobota... w V&A

  
  Wszyscy obcokrajowcy, których spotkałam w szkole, mówili mi, że jednym z najciekawszych miejsc w Londynie jest Victoria and Albert Museum. Po piątkowej i sobotniej wizycie we wspaniałym gmachu przy Cromwell Road dołączyłam do grona fanów tego  przybytku sztuki, rzemiosła i kultury.

  W piątkowy wieczór po raz pierwszy uczestniczyłam w
Día de Muertos Festival. 
 Wszystkich, którzy są ciekawi tego święta odsyłam do wikipedii:
    Festiwal zorganizowany był przy okazji wystawy prac Fridy Khalo. Ekspozycja (niestety dla mnie) cieszyła się tak dużą popularnością, że żeby mieć szansę na kupno biletu, trzeba było zjawić się w kasie na trzy godziny przed jej otwarciem. I tylko kilkudziesięciu pierwszym szczęśliwcom udawało się dostać kartę wstępu. Ja nie miałam tyle szczęścia. Jednak festiwal też był wydarzeniem wartym zobaczenia...


     Całą sobotę poświęciłam natomiast na zwiedzanie muzealnych wnętrz i stałych ekspozycji.


  Wycieczka podobała mi się tym bardziej, że w ciągu dnia odbyłam trzy prywatne spotkanie z trzema różnymi przewodnikami, oprowadzającymi po kilku częściach muzealnego gmachu. Najdłużej zatrzymałam się w imponującej muzealnej bibliotece...

 


  Wszyscy pracownicy w niezwykle ciekawy i przystępny sposób opowiadali o wybranych tematach. Poznałam historię powstania kolekcji i losy kilku najciekawszych spośród 4,5 miliona eksponatów.
   W ciągu kilkunastu godzin podróżowałam w czasie i przestrzeni.
Kolekcja obejmuje bowiem przedmioty powstałe na przestrzeni 5000 lat pochodzące z Europy, Ameryki Północnej, Azji i Afryki Północnej.
     Polecam!!!

piątek, 2 listopada 2018

...i po Halloween

  


  W środowe popołudnie szkolna restauracyjka zamieniła się w studio artystyczne. Pod czujnym okiem jednego z nauczycieli uczestnicy kursów ,,ogólnego angielskiego" robili tradycyjne lampiony z dyni, czyli jack-o'-lanterns.
  Na stołach  leżały kartki z przepisami ,,jak wydrążyć dynię" i wzorami, które można było wykorzystać tworząc ,,twarze" halloweenowych latarni. Na zajęcia przyszli głównie studenci z Japonii, Korei i Chin, ponieważ dopiero tutaj, w angielskiej szkole zetknęli się z tą nową dla nich tradycją. (Warto dodać, że moi gospodarze - państwo w wieku około 70 lat mówili, że kiedy byli dziećmi prawie nie stykali się z halloweenowymi tradycjami jak dyniowe latarnie, czy wieczory Trick or Treat. To wszystko dotarło do Anglii znacznie później, wraz z innymi elementami amerykańskiej popkultury).
  Następnego dnia wszystkie zrobione w szkole latarnie znalazły się w pobliskim pubie. Tym razem na wieczorku integracyjnym pojawili się również studenci z licznych europejskich państw. Atrakcji było co niemiara. W nastrojowo udekorowanej sali pojawiła się utalentowana Francuzka - nauczycielka zaprzyjaźnionej szkoły  artystycznej - która fantazyjnie malowała twarze gości. Dzięki takiej charakteryzacji na sali zaroiło się od Jokerów, wampirów i duchów. 

  Wieczorek był również sposobem na zintegrowanie studentów. Przy wejściu każdy otrzymywał ankietę z dziesięcioma pytaniami, które należało zadać wielu uczestnikom zabawy, żeby poprawnie wypełnić blankiet i zyskać szansę na wygranie głównej nagrody. W przerwie odbywały się wyścigi mumii, pokazy halloweenowych kostiumów oraz tańce strachów. Każdy mógł wylosować tradycyjny brytyjski halloweenowy przysmak - jabłko w karmelu lub czekoladzie.
    To był naprawdę miły wieczór.